Nie mogę uwierzyć, że wciąż istnieją ludzie, którzy myślą, że praca fotografa kończy się w momencie, gdy opuszcza on imprezę. Serio. Naprawdę ktoś nadal wierzy, że wystarczy przyjść, pstryknąć parę zdjęć i wrócić do domu na zasłużony odpoczynek? Urocze. Naprawdę urocze.

Z jakiegoś powodu w głowach wielu osób funkcjonuje ten magiczny mit, że po koncercie, weselu czy innej uroczystości fotograf rzuca aparat w kąt i idzie pić prosecco, bo już się narobił! Oczywiście, po co komu obróbka, selekcja zdjęć, poprawianie kolorów, usuwanie subtelnie ustawionych na środku sceny przewodów z twarzy artysty czy mistrza drugiego planu dłubiącego sobie w nosie. Wszyscy zapominają, że to, co widzą – piękne, idealne zdjęcia – to efekt godzin (a w przypadku ślubów DNI!) pracy po fakcie.

Weźmy taki koncert. Fotograf biega między sceną a publicznością, czołga się pod barierkami, biega po schodach  – bo z balkonu lepsze zdjęcie , żeby uchwycić ten jeden, jedyny moment, w którym wokalista nie wygląda jakby właśnie przeżuwał szerszenia. Gdy koncert się kończy, większość ludzi idzie na afterparty albo do domu – ale nie fotograf. Fotograf wraca do komputera, wgrywa dziesiątki, czasem setki zdjęć, a potem zaczyna się zabawa. Siedzenie godzinami nad ekranem, przeklinanie kiepskiego oświetlenia i zastanawianie się, czy lepiej usunąć czy zostawić te trzy krople potu na czole gitarzysty. Romantyczne, prawda?

A śluby? O, to dopiero jest temat rzeka. Fotograf robi swoje, przeskakując między salą weselną a plenerem, słuchając, jak co druga ciotka mówi „A weź mnie pani też cyknij, to dla fejsa!”, i w duchu licząc minuty do końca. A gdy już koniec? Winko? Haha, nic z tego. Potem zaczyna się selekcja zdjęć, retusz, a często też praca nad tym, żeby panna młoda nie wyglądała na zdjęciu jak ktoś, kto właśnie wybiegł spod wodospadu łez wzruszenia. I nie, nie dzieje się to w pięć minut.

Ale pewnie, niektórzy nadal będą przekonani, że to tylko „parę zdjęć” i „przecież aparat sam robi robotę”. Cudownie, to może ja następnym razem dam komuś ten aparat i niech zobaczy, co mu wyjdzie. Pewnie same arcydzieła, no bo przecież to tylko „pstryk”.

Tak więc, drodzy wszyscy, którzy wierzą, że fotograf kończy pracę, gdy impreza się kończy – nie. Wtedy ona się dopiero zaczyna. Dziękuję za uwagę, wracam do edytowania zdjęć.