
Stoisz z kimś ramię w ramię, patrzysz w tym samym kierunku, oddychacie tym samym powietrzem i – jakby nie patrzeć – macie ten sam widok przed oczami. Robicie zdjęcia. I wszystko wskazuje na to, że zaraz powstaną dwa bardzo podobne ujęcia. No ale nie. Bo potem patrzysz na efekty i masz jedno pytanie: czy my byliśmy w tym samym miejscu, o tej samej porze dnia, w tej samej galaktyce?
Uwielbiam fotografować z moją córką. Naprawdę. To świetny sposób na spędzanie czasu, rozwijanie pasji i – nie ukrywajmy – danie sobie złudzenia, że wychowuję młodego artystę. Stajemy obok siebie, ja z moim aparatem, obiektywem, doświadczeniem i całą tą powagą osoby, która wie, co robi. Ona stoi obok z nieco znudzonym spojrzeniem, ale z tym dziwnym błyskiem w oku, który zwiastuje coś zdecydowanie podejrzanego.
Robimy zdjęcia. Ja kombinuję z kadrem, poluję na światło, szukam „tej chwili”. Ona robi jedno szybkie „cyk”, po czym odpływa w scrollowanie czegoś na telefonie. Myślę sobie: no i dobrze, że chociaż była, spędziłyśmy razem czas.
A potem przychodzi moment, kiedy oglądamy zdjęcia. I wtedy właśnie następuje ten cios w samoocenę. Bo widzę, co zrobiła ona. I znowu pytam sama siebie: gdzie ona to widziała? Jakim cudem, z tego samego miejsca, w tym samym czasie, powstał tamten obraz? Przecież ja też tam byłam. I widziałam tylko drzewo, płot i niebo, które nijak nie chciało współpracować. A ona? Uchwyciła cień, kolor, gest, moment – coś, co ja przegapiłam, zapatrzona w histogram. To właśnie fascynujące i dobijające w fotografii: widzenie to nie to samo co patrzenie. Możemy być obok siebie, patrzeć w ten sam kąt, a jednak uchwycić zupełnie inne rzeczy. Bo każdy ma swój filtr. I czasem ten filtr nastoletniego dziecka okazuje się świeższy, ciekawszy i bardziej szczery niż cały bagaż lat praktyki, teorii i pretensjonalnych prób bycia „artystą światła”.
Uwielbiam porównywać zdjęcia z innymi. Zawsze to chwila zdziwienia, czasem podziwu, czasem lekkiej zazdrości, a czasem bolesnego „dlaczego moje wygląda jak zdjęcie do dowodu, a ich jak plakat do filmu niezależnego?”. Ale to właśnie jest esencja fotografii. To nie aparat robi zdjęcia. Nie ustawienia. Nie cena obiektywu. Tylko oko i głowa. A u niektórych – jak się okazuje – to oko potrafi zobaczyć znacznie więcej, mimo że właściciel właśnie przeżuwa gumę i ziewa.
Więc tak. Następnym razem, gdy będziesz robić zdjęcia z kimś obok, nie zakładaj, że widzicie to samo. Bo kiedy porównacie efekty, możesz się zdziwić. A jeśli fotografujesz z własnym dzieckiem, to przygotuj się na to, że jego zdjęcie będzie lepsze. I nie pytaj „gdzie ona to zobaczyła?”. Po prostu przyjmij to z pokorą. Albo z winem.
Dzisiejszy wpis sponsorują zdjęcia Wiktorii. Tak byłam tam wszędzie z nią i tak – nie zrobiłam takich zdjęć.