
Wiara, Nadzieja i Miłość – czyli trzy rzeczy, które trzymają mnie przy tej dziwnej, pięknej praktyce, kiedy wszystko inne mówi: „po co ci to?”.
Wiara
(że to, co robisz, ma sens)
Nie chodzi o przekonanie, że jesteś wybitny. To raczej ten cichy upór, że warto wyjść z aparatem nawet wtedy, gdy nie masz żadnego konkretnego celu. Że coś się wydarzy, że coś zobaczysz, złapiesz, zrozumiesz – może dopiero za piątym razem, może nie od razu. Ale warto być w tym procesie.
Wiara w to, że ten sam temat po raz pięćdziesiąty nadal może być świeży. Że twoje spojrzenie nie musi być rewolucyjne – wystarczy, że będzie prawdziwe. Że jeśli coś cię poruszyło, to może jednak warto to zatrzymać.
I wiara w moment. W ten jeden, który trwa za krótko, żeby go opisać słowami – ale wystarczająco długo, by nacisnąć migawkę.
Nadzieja
(że ktoś poczuje to samo)
To nie o lajki chodzi. Nie może nie do końca 🙂 Ale głębiej chodzi o to, by ktoś spojrzał na twoje zdjęcie i przez chwilę był tam, gdzie ty. Poczuł podobne napięcie. Podobny spokój.
To nadzieja, że nie jesteś sam w tym, co widzisz. Że twoja wrażliwość – choć czasem niedopasowana do rzeczywistości – może jednak znaleźć swój odpowiednik po drugiej stronie ekranu, papieru czy galerii.
Czasem to działa. Czasem nie. Ale nadzieja każe próbować.
Miłość
(do złotej godziny, do cienia, do patrzenia zbyt długo)
To nie jest efekt „wow”. To nie są kadry z nagłówków portali. Miłość w fotografii to raczej czułość do rzeczy zwykłych – do gry światła na ścianie, do tego, jak kurz wiruje w promieniu słońca, do momentów, które nie wyglądają na nic spektakularnego, ale coś w nich jest.
Miłość do złotej godziny, nawet jeśli już dziesiąty raz z rzędu wychodzisz na nią i wracasz bez zdjęcia. Do tego, że patrzysz i nie przestajesz patrzeć, mimo że wszystko w tobie mówi „to już było”.
To miłość bez gwarancji. Bez efektów specjalnych. Czasem bez rezultatu. Ale właśnie przez to – szczera.
Bo w fotografii nie chodzi o to, żeby się udało. Chodzi o to, żeby widzieć.
Reszta to tylko exif.